Nie lubię samej siebie. I nie boję się
tego przyznać. Jestem jaka jestem, ale naprawdę mam już siebie dość. Zbyt dużo
we mnie negatywnych cech. A nawet jeśli zdarzy się jakaś naprawdę pozytywna, to
ja nie umiem jej wykorzystać w odpowiedni sposób.
Co odkryłam niedawno i zaskoczyło mnie to
w pewien sposób to to, że bardzo zależy mi na tym, bym była lubiana. Nie jest
to nic złego. Wołałabym mieć więcej przyjaciół niż wrogów. Ale nie jestem zbyt
towarzyską osobą. Nie mam daru, który pozwoliłby mi rozmawiać z każdym na
interesujące tematy albo raczej nie poruszam ich, bo obawa przed tym, że zrobię
z siebie głupka jest dużo większa. Tak więc zamiast zjednywać sobie ludzi
bardziej ich od siebie odpycham. A co za tym idzie, czasem czuję się jak
okropny wyrzutek, który nigdzie nie pasuje i nie ma prawa zabierać tlenu
innym.
Jestem słaba.
Mimo że moje osobiste porażki nigdy nie
zaprowadziły mnie w miejsce, z którego nie mogłabym wyjść, jestem słaba. Nie
potrafię się zmienić. Nie potrafię zrobić czegoś, co mi pomoże, bo brak mi
wiary w siebie i swoje własne umiejętności. To z kolei jest skutkiem tego, że
od dziecka miałam problem z nadwagą. Kiedyś to było bardziej widoczne. Patrząc
na zdjęcia sprzed 8 lat wstydzę się tego, że tak wyglądałam. Naprawdę się tego
wstydzę i myślę, że ten wstyd pozostał ze mną do teraz. Nadal czuję się jakbym
miała te osiem lat i wyglądała jak wieloryb. Choć się zmieniłam. Wyrosłam z
tego. Teraz mam może parę kilko, które mogłabym zgubić i czułabym się o wiele
lepiej. Ale to wcale niczego nie zmienia. Patrzę na te wszystkie szczupłe
dziewczyny i mówię sobie, że też tak chcę wyglądać. No to zaczynam ćwiczyć -
myślę. I co? Po paru dniach nici z tego. Nie jestem zbyt wytrwała w swoich
postanowieniach. Dużo bardziej wolę się położyć na łóżku z książką w ręku, niż
zrobić chociaż paredziesiąt brzuszków czy przysiadów.
Nadal jestem słaba.
Dokładnie miesiąc temu miałam tak podły
nastrój, że mieszałam samą siebie z błotem. Nie pomagało nic, co do tej pory
poprawiało mi humor choć w najmniejszym stopniu. Muzyka leciała, a ja nie
potrafiłam się w nią wsłuchać i pocieszyć. I wtedy pojawiła się jedna osoba,
której nawet nie znam. I mi pomogła zwykłą rozmową. Zdałam sobie wtedy sprawę,
że nie ja jedna mam problemy sama ze sobą. To mnie odrobinę podniosło na
duchu.
Tylko dlaczego pomogła mi zupełnie
nieznana osoba, a dotychczasowi najlepsi przyjaciele mieli mnie w dupie?
Oddaliliśmy się od siebie, od kiedy
skończyliśmy gimnazjum i rozeszliśmy się w swoje strony. Spotkamy się może dwa
razy w miesiącu na dworu, wymienimy super krótkie powitanie i tyle.. To boli.
Cholernie boli świadomość, że on nadal trzymają się razem, a mnie z tego grona
mniej lub bardziej świadomie wyrzucili. Boli świadomość, że jednak jestem do
zastąpienia. Trzy lata trzymałyśmy się w trójkę. Razem się wygłupiałyśmy,
spotykałyśmy i robiłyśmy wszystko razem. Teraz na moje miejsce wskoczyła inna
osoba. A ja się przy nich czuję, jak piąte koło u wozu.
I tyle z mojej chęci bycia lubianą.
Skoro nie mam nawet ochoty walczyć o
przyjaźń? Być może nie była to najlepsza przyjaźń w moim życiu, może moje
przyjaciółki miały swoje wady i postępowały w sposób, który mi się nie podobał.
Ale jednak trzech lat z pamięci nie da się wymazać. Niestety.. Może dzięki temu
byłoby łatwiej. Odgrodzić się murem od przeszłość i zacząć zupełnie od nowa bez
żadnych uprzedzeń.
Użalanie się nad sobą niczego nie zmieni.
Unikanie kontaktów z ludźmi też nie. Ale czasami tak jest prościej. Odseparować
się od wszystkich i żyć jak odludek, ale nie czuć bólu straconej przyjaźni..