Przychodzi czasem taki czas,
kiedy czuję się jak wyrzutek we własnym domu. Zbiera mi się wtedy na płacz, bo
dostrzegam bardzo wyraźnie różnice w charakterze moim, a reszty rodziny. My tak
jakby jesteśmy z innego świata. Oni wszyscy są towarzyscy i założę się o głowę,
że poradziliby sobie w każdej sytuacji. A ja? Ja panikuję przy pierwszej
lepszej okazji.
Dzisiaj było podobnie, ale
zamiast leżeć w łóżku i się użalać nad sobą, wstałam i poszłam do nich. Warto
wspomnieć, że oglądali stare, rodzinne zdjęcia. Tyle wspomnień się nagle
znalazło! A ile było śmiechu! To był naprawdę fajny czas, bo każdy podszedł do
przeszłości z dystansem. Nikt się nie obrażał, ani nic… To takie nietypowe.
Szczególnie teraz, kiedy moja rodzina się powoli rozpada. Nie jestem
najbardziej nieszczęśliwą nastolatką na świcie. Wiem, że moje problemy są nieraz
błahostkami w porównaniu z tym, co niektórzy muszą przeżywać na co dzień. Ale
ja zawsze marzyłam o szczęśliwej rodzinie. I tak było. A teraz coraz więcej
kłótni między rodzicami. Czasem mam wrażenie, że oni są ze sobą tylko z
przyzwyczajenia i przez wzgląd na piątkę dzieci (z których tylko ja jestem
jeszcze niepełnoletnia).
Czasem, kiedy to wszystko mnie
już przytłacza, myślę, co by było, gdyby rodzice się rozwiedli. I to naprawdę
nie są przyjemne myśli. Ale poradziłabym sobie z tym. Gdzieś tam w środku mnie
jest siła, ale na co dzień nie potrafię się do tego ‘środka’ dostać. Czasem odważę
się na coś niezwykłego nawet o tym nie myśląc.
Z drugiej strony chyba jestem
zwyczajnie nienormalna. Robię z siebie największą ofiarę na świecie, jakbym była
jedynym człowiekiem z problemami. A co najgorsze: moje życie wcale nie jest
takie złe. Po głębszym zastanowieniu zawsze dochodzę do wniosku, że ja po
prostu lubię się nad sobą użalać, bo jestem zbyt słaba, by zrobić cokolwiek.
Na samobójstwo bym się nie
doważyła. Nigdy. Nie potrafiłabym zrobić tego rodzinie, choć czasem mam
wrażenie, że akurat za mną by wcale nie tęsknili.
Dalsze życie w ten sam,
niezmieniony sposób, wydaje mi się tak surrealistyczne, że nawet nie chcę o tym
myśleć.
Czasem sama nie wiem, co czuję.
Nie potrafię siebie zaakceptować. I przez wzgląd na charakter, wady i przez
wzgląd na wygląd. Nad tym ostatnim pracuje, ale moja siła woli jest słaba.
Pewnie się poddam, kiedy już będę blisko celu. Jak zwykle.
Z poczucia odrzucenia zeszłam na nieakceptację
siebie. Właśnie do tego wszystko się sprowadza. Moja rada? Zaakceptuj siebie, a
wszystko inne przestanie mieć znaczenie.
Cóż za paradoks. Sama sobie daję
rady! Tylko co mi po nich, skoro łatwo powiedzieć, a zrobić zdecydowanie
trudniej?
Do tego trzeba mieć siłę! Trzeba
mieć wewnętrzne zaparcie! A ja ich nie mam. Poddam się. Nie wierzę we własne
możliwości.
I znów wszystko sprowadza się do
jednego.
Zazdroszczę ludziom, którzy
akurat sami ze sobą nie mają żadnych problemów.
A tak z innej beczki.
Przepraszam, że na blogu nic się
nie pojawia. Nie uciekam od was, nie planuję zniknąć. Po prostu pisanie teraz
to ostatnia rzecz, którą miałabym ochotę zrobić.
Raz jeszcze przepraszam. ;)